Jeszcze rok temu spokojnie mogliśmy nazywać go Pooh, tak jak czyniła to jego babcia. Był dobrze zapowiadającym się koszykarzem, o którym specjaliści pisali, że ma olbrzymi potencjał, z którego zbyt rzadko korzysta. Na parkiecie odnajdywał miód z przypadku lub korzystał z przysmaku, którym częstowali go starsi koledzy z zespołu. Jednak wszystko diametralnie się zmieniło, a jak dla mnie jest skutkiem, jak zwykle miszmaszu kilku zbiegów okoliczności i paru trafnych decyzji. Po pierwsze trener Bulls Tom Thibodeau dojrzał w Rosie nie tylko wielkie umiejętności ofensywne, ale także wielki zapał do pracy, boiskową inteligencję i równie duży potencjał defensywny. W ten sposób poprzez kolejny sezon ciężkiej pracy stworzył maszynę idealną. Geniusz Rose'a polega na tym, że on wie i doskonale wyczuwa, kiedy zwolnić, a kiedy przyspieszyć grę, a także w jakim momencie jego drużyna najbardziej potrzebuje go w ofensywie. Wtedy nie szuka podań, włącza siódmy bieg i bierze sprawy w swoje ręce. Jego rozwój przyspieszyło to, że w trakcie sezonu musiał dać swojej drużynie podczas nieobecności Noaha i Boozera nie 100, ale znacznie więcej procent siebie. Próbował, udawało się, co dało powtarzalność, na której bazuje do dziś.
Od tego sezonu, więc tak jak sobie sam życzył można go już nazywać jedynie Wielkim Poohdinim.
Dziś w nocy obejrzeliśmy ostatni krzyk łabędzia w wykonaniu Indiany. Pacers w Chicago dwa razy grali, jak równy z równym, a w pierwszym meczu niemal witali się z gąską w postaci zwycięstwa w hali Bulls. To mogło nastrajać optymistycznie wobec przewagi własnego parkietu, ale Byki zaczęły mocno i przez cały mecz kontrolowały przebieg wydarzeń. Gdy Indiana się zbliżała na zbyt bliską odległość przewagę odzyskiwał Rose. Pod koszem królowali Boozer i Noah. Tyler Hansborough został wyłączony tak samo dobrze, jak w drugim meczu i nie powtórzył znów świetnego występu z pierwszej batalii. Dla mnie to koniec Indiany. Byli, tak blisko, ale Byki znów pokazały im środkowego palca i znów ograły ich w końcówce. Młoda ekipa Pacers musi to przeżyć boleśnie, a po ich liderach widać spuszczone głowy, a nie zapał do walki. Granger pudłując ostatnie dwa rzuty w końcówce na styku schodził z boiska z nosem na kwitnę. Nawet pomoc sędziów w pierwszej połowie i gwizdanie faulów Byków z kapelusza, co dało statystkę 11-4 na korzyść Pacers w tym elemencie nic nie dało, czyli nie pozwoliło na zbudowanie jakiejkolwiek przewagi, nie mówiąc o bezpiecznej.
Kolejne zwycięstwo zanotowali, także Heat i wszystko zmierza do fascynującego starcia z Celtami w kolejnej rundzie. Wielkie trio znów nie zawiodło. Lepiej czuł się Wade, który zanotował najlepszy wynik punktowy. James znów brał ciężar gry na siebie w kluczowych momentach, a Bosh przebudził się po trudnej, przegranej, pierwszej połowie i dorzucił ważne punkty w drugiej. Dokładnie, tak samo jak w poprzedniej opisanej parze. Młoda ekipa 76-ers nie ma już czym zaskoczyć doświadczonych Heat. Do tego dochodzą braki nie do zredukowania. Jak brak wysokich podkoszowych i nieumiejętność równoczesnego wyłączenia z gry James'a, Wade'a i Bosha, albo chociaż dwójki z nich. Nie nastraja to optymistycznie i jak dla mnie seria w kolejnym meczu dobiega końca.
Portland odbiło się od dna wygrywając trzeci mecz serii u siebie i doprowadzając do stanu 1-2. W tej serii nic jeszcze nie zostało powiedziane do końca. Trailblazers ma potencjał i na pęczki graczy, którzy w każdej chwili mogą odpalić fenomenalnym występem. Tym razem był to Matthews, ale na pochwały zasługują też Wallace za defensywę, czy Roy za zmiany Millera. Mimo poprawnej gry Nowitzkiego, czy doskonałego występu Terry'ego Dallas musiało obejść się smakiem. Trailblazers mogą jeszcze namieszać, gdyż jeśli każdy zawodnik jest odpowiednio zmobilizowany praktycznie nie tracą przy wejściu ludzi z ławki, a momentami zyskują, np: ofensywnie z niskim składem, który zbudował przewagę nad Mavericks utrzymaną do końca meczu. Jeśli potrafią, tak zagrać w kolejnych meczach to Dallas musi wspiąć się na wyżyny, by wygrać tą serię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz